niedziela, 7 lutego 2021

Trzydziesty dziewiąty

Kilka lat później


Londyn, 12.12.2026 r.


    TATOOOO! – przeraźliwy pisk prawie sześcioletniej Laury poniósł się echem po zapełnionym zabawkami salonie. Przyłożyłam palec do ust dając córce znak, by nie obudziła swojego młodszego braciszka. Laura pokiwała głową w geście zrozumienia. Dwa kucyki, które zrobiłam dziś rano energicznie podskakiwały przy każdym jej ruchu. – Tato! – Zawołała znacznie ciszej. Zniecierpliwiona przebierała nogami. Parsknęłam śmiechem nachylając się nad śpiącym niemowlakiem.
Naprawdę nie mam pojęcia, po kim odziedziczyłaś ten piskliwy głosik! – Kepa zszedł ze schodów i porwał córkę w ramiona. Laura zaniosła się głośnym śmiechem.
Po tobie – wystawiłam mu język.
Tak sobie tłumacz! – odparował robiąc nadąsaną minę. Laura znakomicie go naśladowała. Była córeczką tatusia, to pewne. Była zapatrzona w niego jak w obrazek od pierwszych chwil życia. Kepa był jej bohaterem, obrońcą i przyjacielem. Razem czytali książki, razem rozrabiali w ogrodzie, razem budowali domek na drzewie. Kepa nie migał się od obowiązków. Pomagał mi, wstawał w nocy, zmieniał mnie, gdy zaszła taka potrzeba, dawał nieocenione wsparcie. Opatrywał Laurze kolana, kiedy ucząc się jazdy spadała z rowerka, podarował jej pierwsze korki, które stały się nieodłączną częścią jej życia. Nasza córka poszła w jego ślady. Ubóstwiała chodzić z Kepą na treningi, szybko złapała piłkarskiego bakcyla, stała się ekspertką, od której ja mogłam się uczyć. Razem ze mną wspierała go na meczach, dopingowała z całych sił, pierwsza zbiegała na murawę, by rzucić mu się w ramiona. Uwielbiałam ich momenty, kochałam patrzeć na łączącą ich więź. Niecały rok temu powitaliśmy na świecie naszą drugą pociechę. Juan Miguel przyszedł na świat w mroźne styczniowe popołudnie. Z miejsca skradł wszystkim serca, a Laura pokochała go od pierwszego wejrzenia. Na początku się baliśmy. Nie wiedzieliśmy, jak zareaguje na nowego członka rodziny, ale w roli starszej siostry spisywała się znakomicie. Pomagała mi w opiece nad małym, kiedy Kepy nie było w domu, śpiewała mu kołysanki, nie brzydziła się wyrzucać pieluch do kosza. Była nieoceniona.
Ulepimy bałwana? – zrobiła minę, obok której mój mąż nie mógł przejść obojętnie. Poczochrał jej gęste, brązowe włosy mówiąc, aby odpowiednio się ubrała. Pocałował mnie w czoło. Westchnęłam czule. Nasza miłość przetrwała wiele. Były wzloty i upadki, były ostre kłótnie, płacz, rozmowy, godzenie się. Byliśmy zgranym duetem, uzupełnialiśmy się bez słów. Kiedy jedno nie miało siły, drugie zastępowało go bez mrugnięcia okiem. Tworzyliśmy rodzinę, o jakiej zawsze marzyłam. Poprawiłam córce szalik i wyszłam z wózkiem na ogród. Połowa jednego z najpiękniejszych miesięcy w roku przyniosła nam śnieg, mróz i prawdziwą zimę. Z uśmiechem na ustach obserwowałam wygłupy Laury i Kepy. Rzucali się śnieżkami i obsypywali się płatkami śniegu. – Mamusiu, popatrz! – Wskazała ręką na bałwana. Zaśmiałam się głośno widząc zimową budowlę. Kepa stał obok niego i uśmiechał się dumnie.
Podobny do tatusia – szepnęłam konspiracyjnie. Laura zachichotała.
Słyszałem to! – obrzucił mnie śnieżką. Spojrzałam na śpiącego synka i z ochotą dołączyłam do zabawy. Spleceni w uścisku wpadliśmy do jednej z zasp zanosząc się śmiechem. Cała trójka była moim wszystkim.


Londyn, 13.12.2026 r.


    Zimowy krajobraz dawał przyjemne ukojenie. Śnieg skrzypiał pod nogami wydając wesołe dźwięki. Brnęliśmy przez potężne zaspy z trudem łapiąc oddech. Od paru lat Wielka Brytania nie uświadczyła prawdziwej zimy, co w tym momencie dodatkowo potęgowało radosny i pełen oczekiwania czas. Magiczny czas. Kepa pchał wózek z marudzącym synkiem, Laura kurczowo trzymała się mojej ręki, żeby nie upaść. Po wygranym meczu 
z Manchesterem United postanowiliśmy urządzić sobie rodzinny spacer. Obdarzyłam męża ciepłym uśmiechem pogrążając się we własnych myślach. Jego dumna sylwetka dobitnie uświadomiła mi przez co musiał przejść, by stać się jednym z najlepszych bramkarzy na świecie. Jego kariera w Chelsea nie była usłana różami. Świetne i spektakularne występy mieszały się z tymi słabymi, po których drużyna sromotnie przegrywała. Doświadczył wszystkiego. Pochwał, ogromnej krytyki. Momentami miał ochotę rzucić to w cholerę, odciąć się od piłkarskiego świata, zacząć od nowa. Ale nie zrobił tego. Zacisnął zęby, walczył, podnosił się po upadkach. Było ciężko. Zwłaszcza wtedy, gdy na dłuższy okres zasilił ławkę rezerwowych. Rola zmiennika mu nie pasowała, jednak nie kwestionował jej. Rozumiał, że swoim podejściem sobie na to zasłużył. Kontuzja, która przydarzyła mu się trzy lata temu o mało co nie zniweczyła jego planów, marzeń o tym, by powrócić na szczyt. Wspierałam go, byłam przy nim cały czas, lecz doskonale zdawałam sobie sprawę, że to on musi przez to przebrnąć. Pozbierał się, choć przyszło mu to z trudem. Walka, ambicja, poświęcenie, rehabilitacje, treningi, pot, łzy, wygrana, przezwyciężenie swoich lęków. Dał radę, nie poddał się, wrócił na szczyt. Z pomocą moją i Laury stanął na nogi. Udowodnił, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Chelsea pod wodzą Franka Lamparda otworzyła nowy rozdział w klubowej historii. W końcu mieli trenera na lata, który od podstaw zbudował nową drużynę. Drużynę, która również wiele przeszła. Dzięki woli walki, oddaniu serca tym barwom stali się ekipą trudną do przejścia. Sukces gonił sukces. Wygrane w Lidze Mistrzów, w Pucharze Anglii oraz Premier League mówiły same za siebie. Niektórzy zawodnicy odchodzili, inni przychodzili głodni szansy oraz splendoru. Najciężej przeżyłam rozstanie z Natalią. Wrócili do Włoch, tam gdzie, jak twierdził Jorginho, było ich miejsce. Brakowało mi jej w Londynie. Brakowało mi naszych rozmów, odwiedzania się, chodzenia na spacery. Natalia była moją jedyną prawdziwą przyjaciółką, z którą połączyła mnie silna więź. Tęskniłam za nią, za jej dziećmi, za tym, co działo się, gdy mieszkała w stolicy Anglii. Wciąż się odwiedzałyśmy, utrzymywałyśmy łączącą nas relację, bo była dla nas zbyt cenna. W życiu nie zawsze wszystko układało się tak, jakbyśmy tego chcieli. Ocknęłam się, gdy Laura wyrwała dłoń z mojego uścisku. Z rozbawieniem pokręciłam głową obserwując jak podbiega do Kepy. Mąż wyciągnął sanki i oboje powędrowali w górę, by poddać się zimowemu szaleństwu. Poprawiłam kocyk synka z ulgą stwierdzając, że ta mała wycieczka go zmęczyła. Spał jak suseł. Głośne piski Laury mieszały się z okrzykami Kepy, gdy z górki zjeżdżali na sankach. Frajda, która im towarzyszyła była nie do opisania. Warto było dotrwać takich chwil.


Londyn, 14.12.2026 r.


    Mamusiu, musisz iść do pracy? – spytała Laura, gdy nakładałam śniadanie na talerze. Podwinęła rękawy i oblizała język.
Muszę – zaśmiałam się stawiając przed nią kubek z herbatą. Usiadłam naprzeciwko niej zabierając się za jedzenie. Naleśniki z bitą śmietaną stały się naszą poniedziałkową tradycją. – Dlaczego pytasz? – Zainteresowałam się uwalniając jej policzek spod namiaru słodkości.
Pomyślałam, że może zrobimy sobie dzień wolny… – zaczęła rozglądając się na boki. Zmrużyłam oczy.
Nie wymigasz się od szkoły – ostrzegłam ją.
Ale… Mamooo! – zajęczała.
Nie i koniec – ucięłam. – Też nienawidziłam szkoły jako dziecko, ale musiałam do niej chodzić. Tak samo jak tata. Jak wujek Matt. Jak wujek Jam… – Urwałam w pół słowa. – Czy to był pomysł wujka Jamesa? – Dopytałam.
Może troszeczkę – przyznała upijając łyk herbaty.
Kiedyś go zamorduję – obwieściłam wstając od stołu. – On nigdy nie zmądrzeje!
Ale dzięki temu uzupełniają się z wujkiem Mattem! – powiedziała. – Prawda tato?
Prawda – stwierdził sięgając po kawę. Przewróciłam oczami. Zawsze trzymali sztamę. Nawet w takich sytuacjach. – Ale mama ma rację. Musisz iść do szkoły, czy to ci się podoba, czy nie – Pocałował czubek jej głowy. Laura zrobiła markotną minę. – Później zabiorę cię na trening – Obiecał.
Hura!!! – wykrzyknęła uszczęśliwiona. Przytuliła się do nas, sięgnęła po plecak i wybiegła przed dom.
Mały diabeł – parsknęłam pod nosem. Kepa zaśmiał się głośno biorąc w ramiona Juana Miguela. Mały wtulił się w jego ramię posapując cichutko.
Mały aniołek – dodał Kepa wpatrując się w naszego syna. Potwierdziłam jego słowa ubierając płaszcz. Mąż podrzucił małego do wujków, po czym siadł za kierownicą. Twarz Laury pojaśniała, gdy przed budynkiem szkoły spotkała koleżanki. Kepa odstawił mnie przed restauracją, po czym ruszył na trening. Włożyłam dłonie w kieszenie płaszcza z dumą patrząc na szyld widniejący nad drzwiami. Moja restauracja. Mój biznes. Biznes, w który włożyłam całe serce i chęci. Dopięłam swego, spełniłam swoje największe marzenie. Restauracja usytuowana w pobliżu Tower Bridge przyciągała klientów jak magnes. Kochałam ten lokal, jego wystrój, ekipę. Byłam właścicielem oraz szefem kuchni. Grace była moim zastępcą. Życie lubiło zaskakiwać na każdym kroku. Blondynka i Alex byli małżeństwem od dwóch lat. W chwili obecnej starali się o dziecko, za co bardzo mocno trzymałam kciuki. Przyjaciel ukończył studia z wyróżnieniem, zajmował się inżynierią genetyczną, o której nie miałam bladego pojęcia. Dalej pochłanialiśmy książki w zawrotnym tempie, wymienialiśmy się uwagami, polecaliśmy sobie nowości. Cieszyłam się, że go mam.


    Praca w dalszym ciągu była moją odskocznią od zmartwień. W kuchni czułam się jak ryba w wodzie. Uwielbiałam testować nowe przepisy, mieszać składniki i w pełni rozkoszować się aromatem przygotowanych potraw. Tutaj byłam kimś. Nie byłam tylko żoną, mamą, ale przede wszystkim sobą. Lubiłam tę wersję. Macierzyństwo momentami dawało mi w kość. Mimo wsparcia najbliższych mi osób lubiłam zaszyć się w samotności, pobyć sama ze sobą, porozmyślać, pomarzyć o tym, co jeszcze może się wydarzyć. Kochałam te dwa małe potwory do szaleństwa, ale mimo tego że byłam mamą, byłam również kobietą ze swoimi potrzebami. Kepa to rozumiał i był przy mnie. Zawsze. Nawet wtedy, gdy nie musiał. I to było najcudowniejsze.


***

Witam!

Wymęczyłam! :D Coś opornie idzie mi pisanie tych końcowych rozdziałów, ale już niedługo ^^



Pozdrawiam ;*