Kilka lat później
Londyn,
12.12.2026 r.
–
TATOOOO! – przeraźliwy pisk prawie sześcioletniej Laury poniósł
się echem po zapełnionym zabawkami salonie. Przyłożyłam palec do
ust dając córce znak, by nie obudziła swojego młodszego
braciszka. Laura pokiwała głową w geście zrozumienia. Dwa kucyki,
które zrobiłam dziś rano energicznie podskakiwały przy każdym
jej ruchu. – Tato! – Zawołała znacznie ciszej. Zniecierpliwiona
przebierała nogami. Parsknęłam śmiechem nachylając się nad
śpiącym niemowlakiem.
–
Naprawdę nie mam pojęcia, po kim
odziedziczyłaś ten piskliwy głosik! – Kepa zszedł ze schodów i
porwał córkę w ramiona. Laura zaniosła się głośnym śmiechem.
–
Po tobie – wystawiłam mu język.
–
Tak sobie tłumacz! – odparował robiąc
nadąsaną minę. Laura znakomicie go naśladowała. Była córeczką
tatusia, to pewne. Była zapatrzona w niego jak w obrazek od
pierwszych chwil życia. Kepa był jej bohaterem, obrońcą i
przyjacielem. Razem czytali książki, razem rozrabiali w ogrodzie,
razem budowali domek na drzewie. Kepa nie migał się od obowiązków.
Pomagał mi, wstawał w nocy, zmieniał mnie, gdy zaszła taka
potrzeba, dawał nieocenione wsparcie. Opatrywał Laurze kolana,
kiedy ucząc się jazdy spadała z rowerka, podarował jej
pierwsze korki, które stały się nieodłączną częścią jej
życia. Nasza córka poszła w jego ślady. Ubóstwiała chodzić z
Kepą na treningi, szybko złapała piłkarskiego bakcyla, stała się
ekspertką, od której ja mogłam się uczyć. Razem ze mną
wspierała go na meczach, dopingowała z całych sił, pierwsza
zbiegała na murawę, by rzucić mu się w ramiona. Uwielbiałam ich
momenty, kochałam patrzeć na łączącą ich więź. Niecały rok
temu powitaliśmy na świecie naszą drugą pociechę. Juan Miguel
przyszedł na świat w mroźne styczniowe popołudnie. Z miejsca
skradł wszystkim serca, a Laura pokochała go od pierwszego
wejrzenia. Na początku się baliśmy. Nie wiedzieliśmy, jak
zareaguje na nowego członka rodziny, ale w roli starszej siostry
spisywała się znakomicie. Pomagała mi w opiece nad małym, kiedy
Kepy nie było w domu, śpiewała mu kołysanki, nie brzydziła się
wyrzucać pieluch do kosza. Była nieoceniona.
–
Ulepimy bałwana? – zrobiła minę,
obok której mój mąż nie mógł przejść obojętnie. Poczochrał
jej gęste, brązowe włosy mówiąc, aby odpowiednio się ubrała.
Pocałował mnie w czoło. Westchnęłam czule. Nasza miłość
przetrwała wiele. Były wzloty i upadki, były ostre kłótnie,
płacz, rozmowy, godzenie się. Byliśmy zgranym duetem,
uzupełnialiśmy się bez słów. Kiedy jedno nie miało siły,
drugie zastępowało go bez mrugnięcia okiem. Tworzyliśmy rodzinę,
o jakiej zawsze marzyłam. Poprawiłam córce szalik i wyszłam z
wózkiem na ogród. Połowa jednego z najpiękniejszych miesięcy w
roku przyniosła nam śnieg, mróz i prawdziwą zimę. Z uśmiechem
na ustach obserwowałam wygłupy Laury i Kepy. Rzucali się
śnieżkami i obsypywali się płatkami śniegu. – Mamusiu,
popatrz! – Wskazała ręką na bałwana. Zaśmiałam się głośno
widząc zimową budowlę. Kepa stał obok niego i uśmiechał się
dumnie.
–
Podobny do tatusia – szepnęłam
konspiracyjnie. Laura zachichotała.
–
Słyszałem to! – obrzucił mnie
śnieżką. Spojrzałam na śpiącego synka i z ochotą dołączyłam
do zabawy. Spleceni w uścisku wpadliśmy do jednej z zasp zanosząc
się śmiechem. Cała trójka była moim wszystkim.
Londyn,
13.12.2026 r.
Zimowy
krajobraz dawał przyjemne ukojenie. Śnieg skrzypiał pod nogami
wydając wesołe dźwięki. Brnęliśmy przez potężne zaspy z
trudem łapiąc oddech. Od paru lat Wielka Brytania nie uświadczyła
prawdziwej zimy, co w tym momencie dodatkowo potęgowało radosny i
pełen oczekiwania czas. Magiczny czas. Kepa pchał wózek z
marudzącym synkiem, Laura kurczowo trzymała się mojej ręki, żeby
nie upaść. Po wygranym meczu z Manchesterem United
postanowiliśmy urządzić sobie rodzinny spacer. Obdarzyłam męża
ciepłym uśmiechem pogrążając się we własnych myślach. Jego
dumna sylwetka dobitnie uświadomiła mi przez co musiał przejść,
by stać się jednym z najlepszych bramkarzy na świecie. Jego
kariera w Chelsea nie była usłana różami. Świetne i
spektakularne występy mieszały się z tymi słabymi, po których
drużyna sromotnie przegrywała. Doświadczył wszystkiego. Pochwał,
ogromnej krytyki. Momentami miał ochotę rzucić to w cholerę,
odciąć się od piłkarskiego świata, zacząć od nowa. Ale nie
zrobił tego. Zacisnął zęby, walczył, podnosił się po upadkach.
Było ciężko. Zwłaszcza wtedy, gdy na dłuższy okres zasilił ławkę rezerwowych. Rola zmiennika mu nie pasowała, jednak
nie kwestionował jej. Rozumiał, że swoim podejściem sobie na to
zasłużył. Kontuzja, która przydarzyła mu się trzy lata temu o
mało co nie zniweczyła jego planów, marzeń o tym, by powrócić
na szczyt. Wspierałam go, byłam przy nim cały czas, lecz doskonale
zdawałam sobie sprawę, że to on musi przez to przebrnąć.
Pozbierał się, choć przyszło mu to z trudem. Walka,
ambicja, poświęcenie, rehabilitacje, treningi, pot, łzy, wygrana,
przezwyciężenie swoich lęków. Dał radę, nie poddał się,
wrócił na szczyt. Z pomocą moją i Laury stanął na nogi.
Udowodnił, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Chelsea
pod wodzą Franka Lamparda otworzyła nowy rozdział w klubowej
historii. W końcu mieli trenera na lata, który od podstaw zbudował
nową drużynę. Drużynę, która również wiele przeszła. Dzięki
woli walki, oddaniu serca tym barwom stali się ekipą trudną do
przejścia. Sukces gonił sukces. Wygrane w Lidze Mistrzów, w
Pucharze Anglii oraz Premier League mówiły same za siebie.
Niektórzy zawodnicy odchodzili, inni przychodzili głodni szansy
oraz splendoru. Najciężej przeżyłam rozstanie z Natalią. Wrócili
do Włoch, tam gdzie, jak twierdził Jorginho, było ich miejsce.
Brakowało mi jej w Londynie. Brakowało mi naszych rozmów,
odwiedzania się, chodzenia na spacery. Natalia była moją jedyną
prawdziwą przyjaciółką, z którą połączyła mnie silna więź.
Tęskniłam za nią, za jej dziećmi, za tym, co działo się, gdy
mieszkała w stolicy Anglii. Wciąż się odwiedzałyśmy,
utrzymywałyśmy łączącą nas relację, bo była dla nas zbyt
cenna. W życiu nie zawsze wszystko układało się tak, jakbyśmy
tego chcieli. Ocknęłam się, gdy Laura wyrwała dłoń z mojego
uścisku. Z rozbawieniem pokręciłam głową obserwując jak
podbiega do Kepy. Mąż wyciągnął sanki i oboje powędrowali
w górę, by poddać się zimowemu szaleństwu. Poprawiłam kocyk
synka z ulgą stwierdzając, że ta mała wycieczka go zmęczyła.
Spał jak suseł. Głośne piski Laury mieszały się z okrzykami
Kepy, gdy z górki zjeżdżali na sankach. Frajda, która im
towarzyszyła była nie do opisania. Warto było dotrwać takich
chwil.
Londyn,
14.12.2026 r.
–
Mamusiu, musisz iść do pracy? – spytała Laura, gdy nakładałam
śniadanie na talerze. Podwinęła rękawy i oblizała język.
–
Muszę – zaśmiałam się stawiając
przed nią kubek z herbatą. Usiadłam naprzeciwko niej zabierając
się za jedzenie. Naleśniki z bitą śmietaną stały się naszą
poniedziałkową tradycją. – Dlaczego pytasz? – Zainteresowałam
się uwalniając jej policzek spod namiaru słodkości.
–
Pomyślałam, że może zrobimy sobie
dzień wolny… – zaczęła rozglądając się na boki. Zmrużyłam
oczy.
–
Nie wymigasz się od szkoły –
ostrzegłam ją.
–
Ale… Mamooo! – zajęczała.
–
Nie i koniec – ucięłam. – Też
nienawidziłam szkoły jako dziecko, ale musiałam do niej chodzić.
Tak samo jak tata. Jak wujek Matt. Jak wujek Jam… – Urwałam w
pół słowa. – Czy to był pomysł wujka Jamesa? – Dopytałam.
–
Może troszeczkę – przyznała upijając
łyk herbaty.
–
Kiedyś go zamorduję – obwieściłam
wstając od stołu. – On nigdy nie zmądrzeje!
–
Ale dzięki temu uzupełniają się z
wujkiem Mattem! – powiedziała. – Prawda tato?
–
Prawda – stwierdził sięgając po
kawę. Przewróciłam oczami. Zawsze trzymali sztamę. Nawet w takich
sytuacjach. – Ale mama ma rację. Musisz iść do szkoły, czy to
ci się podoba, czy nie – Pocałował czubek jej głowy. Laura
zrobiła markotną minę. – Później zabiorę cię na trening –
Obiecał.
–
Hura!!! – wykrzyknęła uszczęśliwiona.
Przytuliła się do nas, sięgnęła po plecak i wybiegła przed dom.
–
Mały diabeł – parsknęłam pod nosem.
Kepa zaśmiał się głośno biorąc w ramiona Juana Miguela. Mały
wtulił się w jego ramię posapując cichutko.
–
Mały aniołek – dodał Kepa wpatrując
się w naszego syna. Potwierdziłam jego słowa ubierając płaszcz.
Mąż podrzucił małego do wujków, po czym siadł za kierownicą.
Twarz Laury pojaśniała, gdy przed budynkiem szkoły spotkała
koleżanki. Kepa odstawił mnie przed restauracją, po czym ruszył
na trening. Włożyłam dłonie w kieszenie płaszcza z dumą patrząc
na szyld widniejący nad drzwiami. Moja restauracja. Mój biznes.
Biznes, w który włożyłam całe serce i chęci. Dopięłam swego,
spełniłam swoje największe marzenie. Restauracja usytuowana w
pobliżu Tower Bridge przyciągała klientów jak magnes. Kochałam
ten lokal, jego wystrój, ekipę. Byłam właścicielem oraz szefem
kuchni. Grace była moim zastępcą. Życie lubiło zaskakiwać na
każdym kroku. Blondynka i Alex byli małżeństwem od dwóch lat. W
chwili obecnej starali się o dziecko, za co bardzo mocno trzymałam
kciuki. Przyjaciel ukończył studia z wyróżnieniem, zajmował się
inżynierią genetyczną, o której nie miałam bladego pojęcia.
Dalej pochłanialiśmy książki w zawrotnym tempie,
wymienialiśmy się uwagami, polecaliśmy sobie nowości. Cieszyłam
się, że go mam.
Praca
w dalszym ciągu była moją odskocznią od zmartwień. W kuchni
czułam się jak ryba w wodzie. Uwielbiałam testować nowe przepisy,
mieszać składniki i w pełni rozkoszować się aromatem
przygotowanych potraw. Tutaj byłam kimś. Nie byłam tylko żoną,
mamą, ale przede wszystkim sobą. Lubiłam tę wersję.
Macierzyństwo momentami dawało mi w kość. Mimo wsparcia
najbliższych mi osób lubiłam zaszyć się w samotności, pobyć
sama ze sobą, porozmyślać, pomarzyć o tym, co jeszcze może się
wydarzyć. Kochałam te dwa małe potwory do szaleństwa, ale mimo
tego że byłam mamą, byłam również kobietą ze swoimi
potrzebami. Kepa to rozumiał i był przy mnie. Zawsze. Nawet wtedy,
gdy nie musiał. I to było najcudowniejsze.
***
Witam!
Wymęczyłam! :D Coś opornie idzie mi pisanie tych końcowych rozdziałów, ale już niedługo ^^